Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jutrz, to jeszcze tego samego dnia możnaby oglądać zachód słońca w Obanie.
Nie dziw, że tego dnia pani Bess i Patrydż krzątali się niestrudzenie a wszystkie czterdzieści siedem kluczy gospodyni brzęczały bezustanku jak dzwonki na szyi hiszpańskiego muła: ileż to kufrów i szaf trzeba było otwierać i zamykać! Kto mógłby przewidzieć na jak długo opustoszeje pałac Hellenburski? Rzecz szła o zaspokojenie zachcianki miss Campbell. A co będzie jeżeli tej czarującej dziewczynie spodoba się urządzić pogoń za „Zielonym promieniem”?! Albo też jeżeli ten „Zielony promień” zechce trochę podrażnić się i nie prędko się pokazać? A może niebo w Obanie okaże się niedosyć czystem dla spostrzeżeń i trzeba będzie jechać do Anglii lub Irlandyi! Że wszyscy wyjadą z domu nazajutrz — o tem nie było wątpliwości, lecz kiedy powrócą do tego domu: za miesiąc, za pół roku, za rok lub może za lat dziesięć — tego nikt nie był w stanie przepowiedzieć.
— Zkąd się to naszej panience wzięła ta nowa fantazya z tym „Zielonym promieniem”? — spytała Bessa Patrydża, pomagającego jej w układaniu rzeczy.
— Nie wiem, — lecz bez wątpienia, fantazya ta ma ważne znaczenie; mówił z wiarą Patrydż — nasza młoda pani nie robi nic bez celu, pani sama zresztą wiesz o tem.
— Patrydżu, — rzekła Elżbieta — podzielam wasze zdanie, że w tej niewinnej fantazyi miss Campbell chowa się jakiś cel ukryty.
— Jakiżby?
— Ach, któż to może wiedzieć! Może odmowa,