jakby ogonem o fale i padała w głąb, jak robak zgnieciony.
Co do drugiego potwora, to niewiadomo, czy nie powróci do nas po swem zwycięstwie.
Szczęściem wiatr, który powiał bardzo silnie, pozwolił nam uciec z pola walki.
Jan wciąż był przy sterze. Stryj mój wpatrywał się w morze z niecierpliwością.
Podróż przybrała charakter monotonny, którego bodajby nam nie rozproszono znowu jakim wypadkiem.
Na drugi dzień rano temperatura podniosła się, zrobiło się gorąco, płynęliśmy z szybkością trzech i pół mili na godzinę.
Ku południowi dał się słyszeć szmer jakiś, szmer bezustanny.
— W dali jest widocznie jakaś skała, — rzekł profesor, — albo może wysepka, o którą uderza morze.
Jan wdrapał się na maszt, ale nic nie zobaczył.
Minęły trzy godziny. Szmer zdawał się być odgłosem jakiegoś wodospadu.