Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

baczyć go jeszcze przed naszą ucieczką? Pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Wytężyłem słuch; może usłyszę jego stąpania w przyległym pokoju. Nie, cisza najzupełniejsza. Jego pokój musiał być pusty.
I przyszło mi na myśl, że może ten dziwny człowiek nie był na pokładzie. Od owej nocy podczas której łódź odpłynęła od Nautilusa, udając się z jakąś misyą tajemniczą, moje wyobrażenia o kapitanie nieco się zmieniły. Przypuszczać zacząłem, że zachował pewnego rodzaju stosunki z lądem. Czy nigdy nie opuszczał Nautilusa? Często upływały całe tygodnia, a nie zdarzyło mi się go spotkać. Co porabiał przez czas tak długi? Może gdym sądził że siedzi zamknięty jak odludek, on tymczasem spełniał na lądzie jakie czyny tajemnicze, których natury odgadnąć nie mogłem.
Różne podobne domysły snuły się w mojej głowie. W dziwnem naszem położeniu, mieliśmy otwarte pole do wszelakich przypuszczeń. Byłto dla mnie stan chorobliwy, nieznośny. Dzień ów oczekiwania zdawał się być długim jak wieczność. Godziny posuwały się zbyt powolnie, dla mojej gorączkowej niecierpliwości.
Przyniesiono mi obiad do mojego pokoju. Jadłem bez apetytu, cały jedną myślą zajęty. O siódmej wstałem od stołu. Sto dwadzieścia minut — porachowałem je — oddzielało mnie jeszcze od chwili w której miałem złączyć się z Ned-Landem. Niespokojność i wzruszenie moje wzrastały. Puls bił gwałtownie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Przechadzałem się tu i owdzie, spodziewając się, że ruchem fizycznym uspokoję wzburzenie umysłu. Myśl, że nie powiedzie się nasze zuchwałe przedsięwzięcie, była najmniejszą z moich