Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złym, był warjatem może. Siłę miał nadzwyczajną. Znał kopalnię, jak żaden z nas, lepiej odemnie nawet. Mówiono, że ma pieniądze. Zapomniałem o nim, a raczej sądziłem, że już dawno nie żyje.
— Ale — zapytał James Starr — cóż znaczą te słowa: „Wykradłeś mi ostatnią żyłę węgla z naszych starych kopalni!”
— Otóż to — odrzekł Szymon Ford. — Od dawna mając pomieszane zmysły, uważał kopalnię za swoją własność. W miarę jak węgla ubywało w sztolni Dochart stawał się coraz bardziej ponurym! Zdawać by się mogło, że mu wyrywano wnętrzności za każdym uderzeniem oskarda! — Musisz to pamiętać, Magdaleno?
— Pamiętam, — odrzekła stara szkotka.
— Przypomina mi się teraz wszystko odkąd ujrzałem na drzwiach nazwisko Silfaxa; przypuszczałem jednak, że dawno nie żyje i nie mogłem się domyśleć, że ten złoczyńca, któregośmy tak szukali, był tym samym pokutnikiem ze sztolni Dochart.
— Zaiste, — rzekł James Starr — wszystko się teraz wyjaśnia. Przypadek zapewne odkrył Silfaxowi istnienie nowego pokładu. Jako prawdziwy egoista, chciał zachować dla siebie to odkrycie. Żyjąc w kopalni, przebiegając ją dniem i nocą, odkrył wasze zamiary, Szymonie,