Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

horyzont, przecięty kapryśnemi sylwetkami, ukazywał okolicę, ubarwioną w gór szczyty, a na każdy z nich słońce nakładało ognisty pióropusz.
Linia, łącząca morze z niebem, zarysowywała się wyraźniej na wschodzie. Gama barw układała się podług porządku, jaki nadaje krąg słoneczny. Czerwone zabarwienie obłoków na wschodzie, przechodziło w kolor fioletowy u zenitu. Co sekundę paleta nabierała mocy: kolor różowy przechodził w czerwony, czerwony w ognisty.
W tej chwili wzrok Nelly biegał od stóp pagórka do miasta, którego pojedyńcze części zaczynały się wyraźnie odcinać.
Wysokie pomniki, ostre dzwonnice wybiegały tu i owdzie, a ich linie rysowały się z profilu z najwyższą dokładnością. Rodzaj światła popielatego rozpłynął się w przestrzeni. Wreszcie pierwszy promień uderzył oko dziewczęcia. Był to promień zielony, który wieczorem i rankiem powstaje z morza, gdy niebo jest czyste.
W pół minuty potem Nella wyprostowała się i wskazując ręką na punkt dominujący, część nowego miasta:
— Pożar tam! — zawołała.
— Nie, Nello — odrzekł Henryk — to nie pożar. To pierwsza złota powłoka, którą słońce