Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kładzie codziennie na szczyt pomnika Walter Scotta!
Wistocie, najwyższy szczyt dzwonnicy wysokiej na dwieście stóp, błyszczał jakby latarnia morska.
Dzień zajaśniał. Słońce wypłynęło. Kula jego zdawała się jeszcze wilgotną, jakby w rzeczy samej wyszła z wód morza.
Z początku szersze z powodu światła, zmniejszyło się po trochu i przybrało formę okrągłą. Blask jego niebawem niepodobny do zniesienia, wydawał się paszczą ognistą, ziejącego z nieba potworu.
Nella musiała zamknąć oczy.
Henryk chciał, by się odwróciła w stronę przeciwną.
— Nie, Henryku — rzekła — trzeba, żeby moje oczy nauczyły się patrzeć na to, na co patrzą twoje.
Po przez oczy zamknięte, Nella widziała jeszcze blask różowy, który bielał stopniowo, gdy słońce się wznosiło ponad widnokręgiem. Wzrok jej powoli przywykał do tego. Powieki jej podniosły się nareszcie, a oczy napełniły światłem; pobożne dziewczę padło na kolana, wołając:
— Mój Boże, jakiż Twój świat jest piękny!
Potem spuściła oczy i patrzała. U jej stóp roztaczała się panorama miasta: części nowe i ró-