Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miał szczęśliwą myśl przyjęcia moich zaprosin na uroczystość w Irvine.
— I który nie poszedł na tę uroczystość, nieprawdaż kochany Jakóbie? — dodał Henryk, śmiejąc się i ściskając dłoń przyjaciela. — Nie, mój Jakóbie, napróżno się wymawiasz, tobie jednemu, który pomimo ran swoich, nie straciłeś ani dnia ani godziny, żeby nas odszukać, winniśmy ocalenie.
— Ależ wcale nie! — wołał uparty chłopiec — nie pozwolę mówić tego, co nie jest! Mogłem być niespokojny o to, co się z tobą stało Henryku, ale na tem koniec. Chcąc przyznać każdemu, co mu się należy, musimy dodać, że gdyby nie pomoc tego nieschwytanego chochlika....
— Otóż mamy i chochlika! — zawołał Szymon Ford.
— Chochlika, czy ognika, czy syna ognia, czy wnuka dam ognistych, czy Uryska zresztą, mniejsza oto — mówił dalej Jakób — niemniej jest prawdą, że bez niego nie bylibyśmy się nigdy dostali do tej galerji, skądeście się wydostać nie mogli.
— Bezwątpienia — odrzekł Henryk — chodzi tylko o to, czy rzeczywiście istota ta, ktokolwiek ona jest, należy do zjawisk nadzwyczajnych, w które wierzysz.