Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i gdyby nie projekty jutrzejsze, nigdyby może tak spokojnej nocy nie miał w życiu swojem.
Nazajutrz po obfitem śniadaniu, James Starr Szymon Ford, Henryk i Magdalena nawet wybrali się w drogę, którą poprzedniego dnia przebyli. Szli już jak prawdziwi górnicy, nosząc ze sobą rozmaite narzędzia i naboje dynamitowe, przeznaczone do wysadzania ściany krańcowej. Henryk niósł olbrzymią pochodnię i dużą lampę bezpieczeństwa, która mogła się palić ze dwanaście godzin. Tyle czasu może nie potrzeba było do odbycia podróży tam i napowrót wraz z przestankami niezbędnemi przy poszukiwaniach.
— Do dzieła! — krzyknął Szymon Ford, przybywszy wraz z towarzyszami swymi do końca galerji.
I chwycił w rękę ciężki oskard, którym obracał jak piórkiem.
— Przepraszam — rzekł James Starr. Zobaczymy wpierw, czy żadna zmiana nie zaszła od wczoraj i czy gaz się ciągle wydobywa po przez ścianę.
— Masz pan słuszność, panie Starr — odrzekł Henryk.
Magdalena, siedząc na skale, badała uważnie wklęśnięcie i ścianę, którą trzeba było przebić.