Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Fala rzucała łodzią, jak łupiną od orzecha, uniosła ją do góry na sam pienisty swój wierzchołek i obracała nią, jak chciała.
— Na pomoc! Na pomoc! — krzyknął stary marynarz, nie mogąc podołać naporowi fal, przez huragan rzucanych.
Hobson i jego towarzyszka nie mogli mu dużo pomóc, nie byli obeznani ze sztuką wiosłowania podczas burzy.
Do łodzi wpadały bałwany, z obłoków spadł deszcz napół ze śniegiem, a wicher wyprawiał harce straszliwe. Norman starał się cofnąć ku południowym wybrzeżom Wielkiego Niedźwiedzia, ale było to niemożliwe.
Życie tych trojga ludzi od tej chwili było w ręku Boga.
Ale ani porucznik, ani Paulina Barnett nawet na chwilę nie wpadli w rozpacz. Przytuleni do swych ławeczek, pokryci od stóp do głowy pianą morza i płatami padającego śniegu, spowici w mgły ciemne, spoglądali spokojnie w przestrzeń. Ląd znikł im z oczu, widzieli tylko niewyraźnie starego Normana, który z zaciśniętemi ustami próbował jeszcze powstrzymać łódź od zanurzenia się całkowitego w falach.
— Uciekać! Uciekać za wszelką cenę! — szeptał marynarz.
W tej samej chwili o sto stóp za łodzią uniósł się straszliwy bałwan, pod nim utworzyła się przepaść bezdenna.
W przepaści tej woda była czarna, jak sadze. Łódź wpadła w tę przepaść, która stawała się coraz większa i coraz straszliwsza. Norman widział lecącą falę, porucz-