Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciły swej letniej siedziby, oswajając się z ludźmi do tego stopnia, jakby stanowiły własność faktorji.
Stosując się do rozkazu Hobsona, oszczędzano zwierzęta, nie zabijając ich wcale, bo i na co?
Czasem dla otrzymania świeżego mięsa, zabito renifera, poza tem nic.
Ale lisy, sobole, bobry i inne chodziły spokojnie, koło domu, a nawet często odwiedzały i wnętrze domu, tak, że trudno ich było się pozbyć.
27-go stycznia złożył niespodzianie wizytę osobliwy gość.
Żołnierze, czuwający na zewnątrz domu zauważyli olbrzymiego niedźwiedzia, który najspokojniej szedł do fortu.
Weszli do sali i zawiadomili Paulinę Barnett o obecności zwierzęcia.
— Musi to być nasze niedźwiedź! — odezwała się podróżniczka do Hobsona, — i oboje wraz z kilku żołnierzami wyszli zobaczyć niedźwiedzia.
Niedźwiedź był o dwieście kroków od domu i postępował ku niemu spokojnie, jakby z ułożonym zgóry planem.
— Poznaję go! — zawołała Paulina Barnett, — to twój niedźwiedź, twój wybawca, Kalumah!
— Ach! nie zabijajcie mojego niedźwiedzia! — zawołała młoda Eskimoska.
— Nie będziemy go zabijać, — odparł Hobson, — zapewne powróci spokojnie, tak samo jak i przyszedł!
— A jeśliby chciał wejść poza ogrodzenie... — odezwał się sierżant Long, — co robić?
— Pozwólcie mu wejść, sierżancie, — odpowie-