Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lin wodnych, aby, przepłynąwszy na drugą stronę, zobaczyć, czy są dalsze przeszkody, czy też na tej jednej się skończy. Po kilku godzinach powrócił, i wziąwszy sierżanta na stronę, oznajmił, że przejazd lub przejście po lodzie jest niemożliwe.
— Jeden człowiek, być może, przeszedłby jakoś, ale karawana z saniami i ciężarami nie będzie w możności tego uczynić.
Wody tyle, że prędzejby się przydał statek, niż sanie.
— A więc, — odezwał się sierżant Long, — jeśli jeden człowiek może przebyć tę drogę, niechżeż idzie ktośkolwiek i szuka dla wyprawy całej ratunku.
— Właśnie postanowiłem iść.... — odrzekł porucznik.
— Pan, palnie Hobson? — zawołała obecna przy tem podróżniczka. — Pan, panie poruczniku?
Dwa te pytania uczynione naraz i z pełnym zdumienia tonem, wykazały cały nierozsądek tej myśli.
Jakto? On, wódz wyprawy ma rzucać na tych lodach, być może na zmarznięcie, całą z 21 ludzi składającą się ekspedycję?
Nie! to nie było możliwe!
Hobson zrozumiał:
— Tak, moi przyjaciele, — odezwał się, — rozumiem was dobrze, nie opuszczę was, ale też i nikogo nie wyślę na poszukiwanie pomocy. Wątpię, czy doszedłby szczęśliwiec, mając wciąż pod stopami, podobne tym, przepaście, a jeśliby i dotarł do Nowego Archangielska, to i cóżby była dla nas za korzyść?
W jaki sposób wyratowanoby nas? Okręt nie pojedzie po lodach, a znów, chociaż to zima, lód nie wy-