Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 44 —

Za pasem miał dwa rewolwery, w ręku nabitą fuzję i czekał.
Urdaks, zrozpaczony do najwyższego stopnia, więcej myślał o finansowej stracie, aniżeli o niebezpieczeństwie chwili obecnej, jęczał, wzdychał i przeklinał w swym języku rodowitym.
Langa stał przy Janie Cort i patrzył się na Maksa. Nie lękał się on niczego od chwili, gdy jego przyjaciele byli obok niego.
Wrzawa wzrastała z każdą chwilą. Ryki i świsty potęgowały się ciągle; w powietrzu czuć było ruch i niepokój, jakby wicher zrywał się przed burzą. W odległości czterechset lub pięciuset kroków, w szarym zmroku nocy, słonie przybierały olbrzymie, potworne kształty. Możnaby je porównać do apokaliptycznych smoków, których trąby, jak tysiące węży wiły się z konwulsyjną szybkością.
Należało coprędzej schronić się na drzewa, a może słonie przebiegną, nie spostrzegszy ludzi.
Drzewa, które tu rosły, wznosiły swoje konary o sześćdziesiąt stóp po nad ziemią. Były one podobne do drzew orzechowych, gałęzie ich pokręcone kapryśnie, rozrzucały się na wszystkie strony. Tamaryszki są rodzajem drzew daktylowych, pospolitych w całej Afryce. Sok z ich owoców służy krajowcom za napój chłodzący, a owoce mieszają z ryżem, szczególniej w prowincjach nadbrzeżnych.
Drzewa te rosły blizko siebie, tak, że można było przejść z jednego na drugie.