Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 28 —

zmiany. Znajomi nasi w obozie mieli się na baczności; pilnowali nietylko strony południowej, w której połyskiwały tajemnicze ognie, ale tak samo strony wschodniej, zachodniej i północnej, gdyż oddział nieprzyjaciół mógł ich zaskoczyć niepostrzeżenie i napaść znienacka.
Lecz z tych trzech stron płaszczyzna była pusta, noc zrobiła się ciemna; podróżni, przygotowani na rozmaite niebezpieczeństwa, wsłuchiwali się w szmer najlżejszy.
Trochę później, około godziny jedenastej w nocy, Maks Huber rzekł głosem stanowczym, zwracając się do swoich towarzyszy:
— Trzeba iść rozpoznać, co to za nieprzyjaciel...
— Po co? — odparł Jan Cort — przezorność nakazuje, abyśmy czekali spokojnie tu do rana.
— Czekać... czekać... — oburzył się Maks Huber — przerwano nam w szkaradny sposób sen i mamy czekać bezczynnie jeszcze sześć lub siedem godzin, z bronią w ręku?... Nigdy! lepiej zaraz dowiedzieć się, co nam grozi; jeżeli ci ludzie nie mają względem nas żadnych złych zamiarów, chętnie przespałbym się jeszcze kilka godzin pod osłoną tego drzewa, gdzie było mi tak wygodnie.
— Jakie jest twoje zdanie w tym względzie? — zapytał Jan milczącego dotychczas Portugalczyka.
— Może to i niezła propozycja — odparł — ale trzeba działać bardzo ostrożnie.