Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 27 —

zginą, napadnięci przez przeważającą siłę rabusiów? Można się było tego lękać...
W każdym razie postanowili drogo sprzedać swoje życie i słuchając rozkazów Urdaksa, gotowali się do rozpaczliwej obrony.
Urdaks, Kamis, Jan Cort i Maks Huber uzbroili się jak mogli najlepiej: za pas włożyli pistolety, przez ramię przewiesili ładownice z prochem i kulami, karabiny ujęli w rękę; resztę strzelb i pistoletów rozdali ludziom zaufanym i umiejącym władać bronią.
Urdaks rozstawił swoich ludzi po za pniami drzew, aby ich uchronić od pocisków strzał zatrutych.
Nadsłuchiwano bacznie; lecz żaden hałas nie mącił ciszy nocnej. Widać, że banda czarnych nie wysunęła się z lasu; płomienie ukazywały się bezustanku, to tu, to tam, pozostawiając za sobą smugi żółtawego dymu.
— Oni palą smolne łuczywo!
— Z pewnością — odpowiedział Maks Huber — ale powtarzam raz jeszcze, że nie rozumiem, dlaczego to robią, jeśli mają zamiar nas napaść...
— Ja tego również nie rozumiem, chociażby nawet nie mieli zamiaru nas napadać — dodał Jan Cort.
W istocie było to niepojęte. Ale nie należy się niczemu dziwić, gdyż wszystkiego można się spodziewać od tych dzikich koczujących plemion, które żyją na wybrzeżach Ubangi.
Pół godziny upłynęło, nie przynosząc żadnej