Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 176 —

— A widzisz, nie chciałeś mi wierzyć... Ale bądź co bądź nie chciałbym w tym, na pół ludzkim pokoleniu, zakończyć dni mojego żywota.
— Ależ, kochany Maksie, trzeba pobyć tu, między niemi, aby się przypatrzeć ich życiu i obyczajom i wydać później o tym książkę, która może narobić wrzawy w świecie.
— Zgodziłbym się na to chętnie, ale pod dwoma warunkami.
— A mianowicie?
— Najpierw, żeby nam pozwolili chodzić swobodnie po swej osadzie, a powtóre, oddalić się, gdy to uznamy za właściwe.
— Ale do kogo się mamy zwrócić z naszemi żądaniami?
— Sądzę, że do jego wysokości Ojca Zwierciadło — odpowiedział Maks.
— Ciekawy jednak jestem, dlaczego poddani nadali mu tę nazwę? Czyżby jego wysokość nosił okulary?
— A skądżeby on wziął tutaj okularów? — dodał Maks.
— Albo ja wiem.
Kwestja, czy będą ich więzili, rozwiązaną została natychmiast.
Drzwi chaty, przymocowane włóknami liany, otworzyły się znowu i przez nie wszedł Li-Mai. Przystąpił do Langa i zaczął go pieścić, a tymczasem Jan Cort przypatrywał się uważnie tej małej istotce.
Drzwi chaty stały otworem, więc Huber radził,