Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 177 —

ażeby wyjść z chaty i przypatrzeć się mieszkańcom tej dziwnej wioski.
Wyszli więc, a mały dzikus zaczął ich oprowadzać, trzymając Langa za rękę.
Znaleźli się w przejściu, którędy przechodzili Wagddisowie.
Była to czworokątna przestrzeń, ocieniona wierzchołkami drzew. Cała osada zbudowana była na wysokości stu stóp ponad ziemią i wspierała się na olbrzymich gałęziach potężnych baobabów i bombaksów, powiązanych ljanami; na tym ułożona była gruba warstwa ziemi tak ubitej, że nie drżała pod nogami. Wierzchołki drzew osłaniały doskonale chaty przed burzami.
Słońce przedzierało się przez gałęzie drzew. Lekki wietrzyk przynosił aromatyczne zapachy leśne i chłodził nieco powietrze. Wagddisowie przypatrywali się naszym podróżnym bez wielkiego ździwienia. Rozmawiali pomiędzy sobą urywanemi zgłoskami, głosem chrapowatym. Kamis chwytał niekiedy wyrazy w narzeczu Kongo, lecz, co dziwniejsza, że Cort usłyszał kilka wyrazów niemieckich, a między innemi vater (ojciec) i powiedział o tym swoim towarzyszom.
— Mój kochany — odparł Huber — wszystko to jest tak dziwne, że ja już przestałem się nawet dziwić. Kto wie, może oni mówią i po francusku?
Ciało mieszkańców tej wioski pokrywał delikatny, rudawy meszek; ubiór ich stanowił rodzaj tuniki, utkanej z włókien roślinnych. Tkaniny te podobne były do tkanin dahomejskich.