Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 122 —

we wrzącej wodzie. Huber uskarżał się, że do tej potrawy nie ma soli, gdyż tylko tego brakowało tak smacznej i pożywnej potrawie.
O godzinie wpół do ósmej zrana deszcz przestał padać, ale niebo pozostało zachmurzone; wyruszono zatym w dalszą drogę. Maks zarzucił wędki i znowu złowił kilka ryb, z których postanowiono przygotować sobie obiad.
— Nie traćmy czasu na obiad — powiedział Kamis — możemy go zgotować na promie; tym sposobem wynagrodzimy sobie czas stracony z powodu ulewy.
Cort rozpalił ogień i postawił na żarzących się węglach rynkę z rybami. Ponieważ mieli jeszcze zapas mięsa z antylopy, nie strzelali tego dnia do zwierzyny.
Ta część lasu obfitowała w zwierzynę i ptactwo wodne. Rozmaite gatunki antylop migały wśród drzew i nadbrzeżnej trzciny. Oprócz tego ukazywały się daniele i łosie, gazele i jelenie afrykańskie, a nawet żyrafy, których mięso jest bardzo smaczne. Z łatwością można było ubić jakie zwierzę, ale nie potrzebowano jeszcze pożywienia.
— Szkoda, wielka szkoda, że jestem zmuszony oszczędzać ładunków — mówił Huber — ręka sama chwyta za cyngiel, gdy widzę zwierzynę.
Ale podróżni nasi niezadługo musieli użyć broni i do tego w sprawie odpornej, a nie zaczepnej.