Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 121 —

chciał płynąć dalej. Podróżni nasi postanowili zanocować pod drzewem gumowym, na stosie suchej trawy. Naturalnie, że znowu wszyscy trzej czuwali kolejno.
— Mogę was zapewnić, że małpy nie rozmawiały ze sobą bynajmniej — rzekł nazajutrz zrana Huber, myjąc twarz i ręce w rzece. — Jestem tak pogryziony przez mustyki — dodał — że może zimna woda przyniesie mi niejaką ulgę.
Pomimo jednak rannego wstania, nie mogli zaraz wyruszyć w drogę z powodu ulewnego deszczu; lepiej więc było pozostać pod gałęźmi drzewa. Pogoda zmieniła się zupełnie, dzień był burzliwy. Od deszczu na wodzie robiły się bańki, zdaleka dochodził odgłos grzmotu; tylko gradu nie należało się lękać, gdyż lasy Afryki mają tę własność, że ochraniają od tej klęski.
— Dopóki deszcz nie przestanie, nie ruszajmy się — rzekł Cort. — Głodu nie zaznamy, mając naboje, ale brak nam ubrań do zmiany, gdybyśmy przemokli...
— Najlepiej byłoby ubrać się podług mody krajowej — odpowiedział, śmiejąc się, Huber — w skórę ludzką. Moda taka ułatwiałaby wiele rzeczy. Dość byłoby się wykąpać, aby tym sposobem wyprać swoją bieliznę i wytarzać się w trawie, aby wyczyścić ubranie.
Wbrew przewidywaniom i obawie ulewa trwała tylko godzinę. Przez ten czas podróżni nasi zjedli śniadanie, przy którym ukazała się znowu nowa potrawa: jajka dropi ugotowane na twardo