Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skich, ani osad fabrycznych, nigdzie szos, bitych gościńców, dróg żelaznych, słupów telegraficznych, nic z tego, co cywilizacja stworzyła. Przed oczami nieznajomego ciągnęła się przestrzeń bezmierna lądu i morza, wysp, skał, lasów, łąk i strumieni, ciągnęła bez końca ozłocona wschodzącem słońcem i osłoniona błękitami nieba.
Nieznajomy z rękami skrzyżowanemi na piersiach, podobny do posągu, stał nieruchomie i patrzył w dal. Spojrzenie jego było podobne w tej chwili do spojrzenia orła, gdy ze szczytów gór niebotycznych spogląda na niedosięgłe dla żadnej z żyjących istot dziedzictwo swoje.
Niema tu ani pana, ani władcy, niema nikogo prócz niego! Niczyja myśl, niczyj wzrok, niczyja wola nie dosięgnie tutaj, nie zapanuje, nie zamąci, nie zmieni niczego!
Właśnie promienie słoneczne i cienie skał przejrzały się i odbiły w ruchliwych falach morskich, gdy nieznajomy, widać przejęty urokiem tej pierwotnej krainy, którą miał przed oczami, wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał niemi objąć te wyspy, ten step, te łąki, tę całą ziemię i przycisnąć do serca.
Krzyk radosny, na pół dziki, na pół stłumiony wyrwał się z jego piersi. Dźwięczała w nim nuta zwycięska, nuta uniesienia i zachwytu, swobody i tryumfu.