Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do licha! — oburknął z gorzkim uśmiechem Sirdey, tak mówimy o tem, jakbyśmy choć szczyptę prochu posiadali...
Zapanowało znowu głuche milczenie. Wśród krzewów poblizkich przeleciał ptak jakiś, zaszeleścił liśćmi i trawami powiew wiatru.
— To prawda, że dziś nie posiadamy — rzekł Lewis, — ale jutro możemy go mieć, ile będzie potrzeba.
— A skąd?...
— Z magazynów, których strzeże straż Kaw-diera.
— Będzie to trudno... To sprawa niełatwa!...
— Ale się powiedzie — odrzekł tajemniczo Lewis. — Wśród tych, którzy pilnują magazynu z bronią i prochem, znalazł się ktoś, kto nam sprzyja.. Za dobrą zapłatę wyda nam prochu tyle, ile go będzie potrzeba do wysadzenia na księżyc Kaw-diera i jego druhów...
— Któż to taki?
— Nazwiska jego nie pozwolił wymieniać Kennedy, który tą sprawą kieruje — odparł Lewis.
— A więc wybornie się wszystko składa!... — zawołał Sirdey.
— Zatem do widzenia!... Czas się rozejść!... Jutro o tej samej porze czekam na was tutaj. Niechaj wszyscy będą w pogotowiu do walki!.. — nakazywał Lewis.