Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które im przyniosły dwie kuropatwy na pół żywe dobili ich uderzeniami obcasów!
Tymczasem wieśniak nie ustępował.
Bretignot i jego towarzysze powrócili.
— Czego właściwie żąda ten zuch? zapytał Maximon tonem protekcyonalnym.
— Ba! dostał parę ziarek śrutu.
— To nic! odpowiedział Duvanchelle, drobnostka.
— Zapewne, odparł wieśniak robiąc płaczliwy grymas.
— Ale któż to taki zręczny? zapytał Bretignot, patrząc na mnie dość wyraźnie.
— Czy pan strzelałeś? pyta Maximon.
— Strzelałem tak jak wszyscy.
— A zatem kwestya skończona.
— Pan jesteś tak niezręcznym jak Napoleon I. dodał Pontclone, który nienawidził cesarstwa.
— Ja? Ja? krzyknąłem.
— Najniezawodniej, dodał surowo Bretignot.
— Ten pan jest bardzo niebezpieczny, rzekł Matifat.
— Kiedy się jest nowicyuszem, nie przyjmuje się żadnych zaproszeń, dodał Pontclone.
I wszyscy odeszli.
Zrozumiałem. Jam był winien.
Nie było rady, wydobyłem kieskę ofiarując 10 franków, temu dzielnemu chłopcu, którego policzek przybrał natychmiast dawniejszy kształt; niewątpliwie miał w ustach orzechy.