Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kuropatwy znowu wrócą do tokowiska dla przepędzenia nocy w gronie rodzinnem!
Rozstawiliśmy się, psy również mruczały jak i ich panowie. Strzelcy komenderowali takim głosem, jakby to była załoga morska.
Szedłem za nimi niepewnym krokiem. Czułem strudzenie. Torba jakkolwiek próżna ciężyła mi niezwyczajnie. Strzelba, niebywałej ciężkości. Załowałem mocno że to nie była laska. Pulwersak i ładownicę chętnie dałbym do niesienia kilku chłopcom, którzy szli za mną z ironicznym uśmiechem, pytając się wiele już pomordowałem zwierząt. Miłość własna powstrzymała mię od tego.
Dwie godziny, dwie godziny długie jak wieczność upłynęły. Zrobiliśmy blisko 15 kilometrów. Co mię najbardziej przykrzyło się, to daremne uganianie się za przepiórkami.
Nagle dał się słyszeć szelest skrzydeł ptasich. Tym razem leciało stado kuropatw. Ogólne strzelanie. Ogień wedle upodobania. Padło co najmniej piętnaście strzałów.
Krzyk rozległ się przeraźliwy.
Wydał go wieśniak wychodzący z krzaków, z twarzą wydętą jakby miał w ustach orzechy.
— Doskonale! Wypadek! rzekł Bretignot.
— Tego jeszcze brakowało, dodał Duvanchelle.
Była to wedle nich zbrodnia: postrzału bez intencji zabicia! Wszyscy rzucili się do psów,