Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż, lepiej teraz? zapytałem.
— Nie bardzo, dodał wydymając twarz na nowo.
— Tym razem to tylko jedna strona ucierpiała, wyrzekłem i odszedłem.



VIII.

W tym czasie kiedy układałem się z pikardyjczykiem, inni już oddalili się. Słyszałem jednak jak mówili, że nie jest bezpiecznie pozostawać w bliskości niezręcznego strzelca.
Nawet Bretignot mnie opóścił jakbym był jettatore, to jest mającym oczy urzekające. Wszyscy znikli za laskiem. Prawdę powiedziawszy, nie gniewałem się o to. Przynajmniej teraz jestem sam odpowiedzialny za moje czyny.
Byłem zatem sam pośród rozległej płaszczyzny. Cóż teraz czynić wypada z całym uzbrojeniem? Nie ma ani jednej przepiórki, ani zająca. Zamiast spokojnie siedzieć nad książką, wdałem się w nie swoje rzeczy.
Szedłem bez celu. Obrałem sobie udeptaną ścieżkę, nie chcąc się błąkać po polu. Przebyłem dość znaczną przestrzeń. Była to istotna pustka. Od czasu do czasu czytałem napisy: Zastrzega się polować!
Nie natrafiłem też na najmniejszy ślad zwierzyny.