Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 255 —

— Czyż na domiar zła wszelakiego, rozpocznie się teraz mord wzajemny? — pomyślałem ze zgrozą. — Cóż będzie, jeżeli ci szaleńcy nie ustąpią, a może jeszcze starzy z Halbranu przyłączą się do buntowników?...
Nie mogło bowiem ujść mej uwagi, że Hardie, Marcin Holt, Francis, Burry i Stern zdawali się namyślać po czyjej stanąć stronie, podczas gdy Hearne niby obojętny, zatrzymał się w tyle.
Jedna więc tylko pozostała nam bezwzględna stanowczość, jedynie ona mogła stłumić bunt w samym jego zarodzie. Bo trudno rządzić się sercem tam, gdzie pijani dziką rozpaczą ludzie, nie obliczając skutków, nie zważając nawet na śmierć jednego ze swoich, cisnęli się dalej, i już, już opanować mieli grotę.
Bosman dał ognia i drugi marynarz legł martwy z przebitem sercem.
Jeden zatem Amerykanin i jeden Fugijczyk, padli już ofiarą swego szaleństwa. Czy będzie koniec temu? Czyż koniecznie ma się lać krew wśród tych, którzy raczej wzajemną sobie pomocą być winni!
Aż nagle ukazuje się u łodzi barczysta postać Petersa, który nadbiegł okalając z drugiej strony lodowiec.
Metys jednę olbrzymią swą rękę oparł na łodzi, drugą wskazywał odwrót nacierającym buntownikom.
Gdy jednak gest ten pozostał zda się niezrozumianym, skoczył ku nim ze zwinnością sobie właściwą, uchwycił w pas najbliższego, wywinął nim w powietrzu niby lekkim drążkiem i rzucił gwałtownie na ziemię. Upadek był tak silny, że pozbawiony przytomności, byłby niezawodnie stoczył się na dół, gdyby Hearne jednym skokiem nie podążył go zatrzymać. Za wiele już stracił ze swoich, aby obojętnie mógł patrzeć na śmierć jeszcze jednego.
Po takiem wmięszaniu się metysa do sprawy, bunto-