Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 256 —

wnicy uciszyli się prawie natychmiast; zdawało się, iż wyjątkowa fizyczna siła Petersa zaimponowała wszystkim.
Korzystając z tego podeszliśmy do samego wejścia groty, gdy równocześnie też starzy marynarze Halbranu stanęli po naszej stronie.
Wszakże mimo wszystkiego, tamci przewyższali nas jeszcze liczebnie. Len Guy wystąpił naprzód z iskrzącym od gniewu wzrokiem, za nim stanął Jem West, jak zawsze surowo spokojny. Przez kilka chwil kapitan miotany silnem wzruszeniem, nie mógł wydobyć głosu, wzrok jego wszakże wymowniejszy był od słowa.
— Nędznicy! — zawołał wreszcie — zasługujecie bym się z wami obszedł jak ze złoczyńcami; wolę przecież uważać was za nieszczęśliwych, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co czynią. Chciejcie zrozumieć! Łódź ta nie może być własnością jednych, ona należy do wszystkich, jako jedyny obecnie nasz środek ocalenia. A wyście ją chcieli skraść, przywłaszczyć ją sobie przemocą! Pamiętajcie co wam mówię raz ostatni: ta łódź znaczy dla nas obecnie tyle, co cały Halbran, ja jestem jej kapitanem, i biada nieposłusznym!...
Tu kapitan zwrócił wymowne spojrzenie na Hearna, który jakkolwiek w tym wypadku otwarcie nie był czynnym, musiał się jednak poczuwać do winy, skoro mimowoli pochylił głowę.
— A teraz — zagrzmiał w końcu donośnym głosem Len Guy — wróćcie w porządku do obozu: łódź powierzam straży Dick Petersa!...
Bez najmniejszego oporu wróciła załoga na dół, gdzie nie mając już koniecznego zajęcia, jedni rzucili się w namiotach niedbale na posłania, drudzy dla zabicia czasu, rozeszli się po okolicy.
Zażegnanie chwilowo buntu, nie zmieniło wszakże fatalności położenia. Brak celu i zajęcia wpływa zawsze demora-