Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 254 —

wstało wśród załogi nieopisane zamieszanie. Krzyk rozpaczy i gniewu rozsadzał wszystkim piersi. Każdy zrozumiał, że tym razem nieszczęście było nie do powetowania.
I niewątpliwie znalazło się wielu, którzy byliby chętnie podzielili los Rogera i Gratiana. Dla tamtych przynajmniej wszystko odrazu się skończyło, gdy dla pozostałych rozpoczną się dopiero ciężkie dni powolnego konania.
Wreszcie pod wpływem naturalnej dążności szukania jakiegokolwiek ratunku, poczęto wołać:
— Na łódź! na łódź!
Wprawdzie Hearne trzymał się z daleka, udając że nie bierze w tem żadnego udziału, wszakże towarzysze jego z Falklandów, byli najgłośniejszymi.
Posłyszawszy to, Len Guy i Jem West wybiegli z namiotu, do którego dopiero co weszli. Przyłączyłem się do nich wraz z bosmanem. Byliśmy uzbrojeni i zdecydowani do użycia broni. Jakiekolwiek przedstawiałyby się okoliczności, nie można przecież było tym szaleńcom dozwolić opanowania łodzi. Ona nie powinna żadną miarą stać się własnością kilku, będąc jedynem ratunkiem dla wszystkich.
— Stójcie! stójcie! — wołał Len Guy do biegnących w stronę groty z ukrytą łodzią.
— Wróćcie się natychmiast! — krzyknął z całych sił porucznik — albo strzelę do pierwszego, który choć krok jeden pójdzie dalej!...
Obadwaj trzymali w ręku pistolety, bosman złożył swój karabin, ja również zdjąłem z ramienia strzelbę.
Próżną jednak była wszelka groźba. Szaleńcy ci nie chcieli nas słuchać. Gdy więc jeden z nich przekraczał już ostatnią bryłę lodowca oddzielającą go od groty, Jem West dał ognia, i kula jego pistoletu powaliła buntownika. Upadające ciało nie zdążyło utrzymać się na wyżynie, a staczając się po stromem brzegu, runęło do morza.