Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 237 —

Gdyśmy z kapitanem, porucznikiem i bosmanem naradzali się nad tem, Jem West odezwał się wreszcie:
— Próba to będzie i próba ryzykowna, gdy wszakże nic innego nie mamy do wyboru, musimy się na nią zdecydować. W tym celu sądzę, iż trzeba wyżłobić w lodzie aż do samej podstawy góry, rodzaj koryta, po któremby statek zesunąć można.
— Bez straty i dnia jednego zajmij się tem! — rzekł Len Guy.
— Słyszysz, bosmanie: bez straty jednego dnia! A więc do pracy, natychmiast, zaraz!
— Rozumiem, poruczniku. Jeśli mi wszakże wolno zrobić uwagę...
— Mów śmiało, Hurliguerly, co myślisz?...
— Zdaje mi się, iż bezpieczniej byłoby zrewidować cały tułów Halbranu i porobić możliwe a konieczne naprawy, bo na cóż zdałoby się spuścić statek, jeśliby niebawem miał być zalany wodą.
Słuszna uwaga bosmana przyjętą została, i podczas gdy sam kapitan z porucznikiem i kilku marynarzami rozpatrywali szczegółowo, o ile się tylko dało, spód okrętu, ja korzystając z jasności i pogody, zwiedziłem cały lodowiec.
Strona jego zachodnia była stromą i niedostępną, wschodnia jednak błyszcząca w promieniach słońca, dzieliła się jakby na obszerne tarasy, na których możnaby wygodnie rozłożyć się obozem. Niższym wszakże piętrom groziły zasypaniem zwieszające się, niby balkony, olbrzymie łomy, z których właśnie w mej obecności oberwał się jeden i roztrącając się po drodze, z głuchym łoskotem, runął do morza.
Obawa wszakże nowego przewrócenia się góry, zdała się nieuzasadnioną; lodowiec bowiem płynął równo i spokojnie, znalazłszy już widocznie właściwy punkt ciężkości.