Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 224 —

stóp sznur, spojonych ze sobą mięczaków o świetnych, jaskrawych barwach, na podobieństwo kolorowych paciorków, sprzedawanych na targach i odpustach.
Wszystko więc wskazywało bliskość lądu, a jednak jeszcze po trzech godzinach żeglugi, nawet szkła perspektywy nie uwydatniły żadnych na nim szczegółów, nic, coby nas w czemkolwiek upewniło.
Wsparty o poręcz na przodzie statku, nie spuszczałem prawie oka ze strony południowo-wschodniej, która nam tak długo ukrywała swe tajemnice, gdy naraz zagadnął mię bosman:
— Czy pozwolisz, panie Jeorling, bym panu udzielił moich uwag.
— Słucham cię, Hurliguerly — odrzekłem — lecz wymawiam sobie z góry, iż nie przyjmę za prawdziwe wszystkiego bezwzględnie.
— Moje spostrzeżenie jest prawdziwe, bo w miarę jak się posuwamy naprzód, trzeba mieć oczy zasłonięte, by nie widzieć tego.
— Więc cóż właściwie dostrzegłeś?
— Nic więcej panie nad to, żeśmy się pomylili, bo to nie ziemia żadna leży tam przed nami...
— Co ty mówisz, bosmanie!
— Niechże pan sam uważnie popatrzy, ale tak, kładąc palec przy oku w należytym kierunku, tu między temi dwoma masztami. Czy widzi pan — mówił dalej, gdym uczynił co zalecał stary marynarz — te linie nie stoją tam nieruchomo, one zmieniają swe położenie, wszakże nie w stosunku do nas, lecz co gorsza względem siebie.
— A cóż z tego wnioskujesz, bosmanie?
— Sądzę, że to są góry ludowe w ruchu...
— Góry lodowe?! — za wołałem z najwyższem zdziwieniem.