Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 167 —

Kierując się ku dolinie Klock-Klock, przechodziliśmy przez te same miejsca, kędy utworzone były owe sztuczne skały i wąwozy steatydowe, gdzie znajdowała się również ciekawa grota opisana przez Pryma, z hieroglificznemi znakami, których odtworzony rysunek miał oznaczać wyrazy: „Istota biała” i „kraje południa”.
Wszystko to jednak zrównane, zatarte, niczem już nie pobudzało ciekawości naszej — i ziemia ta osobliwa, ta wyjątkowa na kuli ziemskiej, Tsalal, przestała być wyjątkiem i osobliwością.
Okrążając wzdłuż wybrzeża wyspę całą, napotkaliśmy też szczątki szopy wzniesionej przez załogę Oriona, dla suszenia pianki morskiej. Nic wszakże nad te kawałki nadpróchniałych desek i bali, nic coby nam dozwoliło powziąć jakiekolwiek nowe domysły i przypuszczenia.
W około cisza zupełna, przygnębiająca, której nie przerywał nawet okrzyk tekeli-li; wydawany zarówno przez krajowców na widok białej barwy, jak przez olbrzymie jakieś czarne ptaki, ciągnące wówczas w powietrzu.
Gdyśmy doszli do miejsca, w którym Artur Prym i Dick Peters w ucieczce swej dopadli łodzi krajowców, staczając z nimi ostatnią walkę, Hunt stanął nieruchomo ze skrzyżowanemi na piersiach rękami.
— A więc Huncie!... — rzekłem do niego.
Lecz dziwny ten człowiek zdawał się mnie nie słyszeć i nie zwrócił się wcale ku mnie.
— Czegoż tak stoisz, i o czem myślisz Huncie — rzekłem znowu, dotykając ręką jego ramienia. Tym razem drgnął na całem ciele, a wzrok jego przeszył mię do głębi.
— No Huncie! — zawołał Hurliguerli — czy ty myślisz tu pozostać? Czy nie widzisz, że tam oto Halbran czeka na nas? Jutro zapewne nawrócimy z powrotem, gdy tu niema już co robić!...