Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 162 —

Idąc za nim, nie przestawałem rozglądać się uważnie i coraz większemu ulegałem zdziwieniu.
Grunt po którym stąpaliśmy, zdawał się świeżo wewnętrzną jakąś gwałtowną przewrócony siłą; czarność jego przypominała spaloną lawę wyrzuconą z głębi wulkanu. Możnaby powiedzieć, że jakaś straszliwa moc, jakiś kataklizm okropny wstrząsnął nią całą i zmienił jej powierzchnię. Jeżeli zaś sama powierzchnia gruntu przedstawiała się tak odmiennie od tego, na co byliśmy przygotowani, nie mniejszą różnicę znajdowaliśmy we wszystkiem, albo raczej znajdowaliśmy brak wszystkiego. Ani szczególnego ptactwa z rodzaju kaczek, ani żółwi olbrzymich, ani świń czarnych z puszystemi ogonami i wysmukłemi nóżkami antylop, ani owiec o długiej, miękkiej, czarnej wełnie, ani wreszcie dzikich czy oswojonych albatrosów z pięknem czarnem upierzeniem. Nawet pingwinów tak powszednich i tak licznych na najdrobniejszym lądzie w tych stronach, nie posiadała wcale w obecnej chwili nasza wyspa.
Grobowa pustka i milczenie ponure rozpostarły tu wszechwładne swe panowanie.
A wśród tego spustoszenia widnego zarówno u brzegów jak i w głębi wyspy, czy może być mowa o życiu człowieka? Czy można się spodziewać odnalezienia tutaj Wiliama Guya i pięciu jego towarzyszy?...
Spojrzałem na mego kapitana. Bladość jego twarzy i głębokie zmarszczki na czole wskazywały nadto wyraźnie, że i on począł tracić wszelką nadzieję.
Doszliśmy wreszcie do doliny, w której podług opisu znajdować się miała dawniej wieś Klock-Klock. Ale i tu jak wszędzie zupełny brak życia. Ani śladu chat i namiotów, ani jeden palik lub gałęź drzewa, na których rozpięte były niegdyś skóry zwierząt. Znikły wąwozy i pieczary utworzone przez osobliwe steatydy, wyschło i zrównało się koryto w którem płynęły gęste wody strumienia, wijącego się wśród