Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 130 —

Ileż to razy wszakże zdarzyło mi się słyszeć ich sarkania i słowa niechęci wypowiadane na uboczu...
— Obym się mylił — pomyślałem wtenczas — lecz nie wróży to nic dobrego na przyszłość.
Wróciwszy szybko do zdrowia, Marcin Holt szedł o lepsze z Huntem w zręczności i gorliwości w służbie.
— Powiedz mi — rzekłem raz do dzielnego tego człowieka — w jakichże stosunkach zostajesz teraz z Huntem?... Czy zbliżyliście się choć trochę do siebie?...
— Gdzie tam, panie Jeorling; unikał mię on zawsze, a teraz bodaj jeszcze więcej niż kiedy.
— Czy być może!
— Nieinaczej, pomimo że chciałbym mu nieraz okazać moją wdzięczność.
— A to szczególne!...
— Tak jest — potwierdził Hurliguerly — zauważyłem to sam już kilka razy...
— Więc stroni od ciebie tak, jak od innych...
— Więcej nawet jak od innych...
— Dla jakiej przyczyny?...
— Tego już wcale domyśleć się nawet nie mogę...
Dziwne zachowanie się Hunta względem starego marynarza, było rzeczywiście rzucające się w oczy. Napróżno jednak próbowałem rozwiązać tę zagadkę... Zawsze przy pracy, zdala od drugich, nie odezwał się nigdy ani słowem, jakby natura pozbawiła go cennego daru mowy...
Nareszcie w nocy z 8-go na 9-ty grudnia, uspokoiło się morze, a wiatr począł wyraźnie przybierać kierunek wschodni — co nam dodało otuchy, że niezadługo będziemy mogli nawrócić ze znacznego zboczenia w jakie nas rzuciła burza.