Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 17 —

gdym chodził w przystani, podziwiając silną a lekką budowę żaglowca spostrzegłem idącego tam również kapitana, i mimo widocznej jego chęci ominięcia mię, podążyłem ku niemu.
W chwili jednak, gdym już miał wymówić słowa powitania, nadszedł pułkownik, i oba tak szybkim krokiem zwrócili się w bok, iż niebawem zniknęli mi z oczu za ostrym załomem skały.
— Tam do licha! — zawołałem zniecierpliwiony — i znowu głupia niepewność! Ale jutro nie będę już czekał żadnej sposobności, pójdę zaraz rano wprost na statek, niechże raz wiem: „tak czy nie”!
Uspokojony nieco tem postanowieniem, wróciłem do oberży, bo też obiadowa zbliżała się już godzina. Jest wszakże wrodzonem naturze ludzkiej, że wbrew doznanym zawodom, spodziewa się jeszcze otrzymać czego pragnie. Więc i ja mimowolnie jakoś opóźniłem rozkaz podania obiadu, w nadziei spożycia go w towarzystwie kapitana, który, jak mi się zdawało, nie omieszka skorzystać ze sposobności zmiany pożywienia, tak ogólnie pożądanej dla zdrowia.
Lecz i w tem czekał mię zawód. Samotny, jak przez tyle dni poprzednich, zasiadłem do stołu i noc już zapadać poczęła, gdym wychodząc, spotkał na progu oberżystę palącego spokojnie swą fajką. Spojrzałem w stronę portu, nadsłuchując zwykłego objawu ruchu i życia wśród przybyłej na wypoczynek załogi. Zaden jednak głos ludzki, żadne kroki przechodzącego nie wmieszały się do szumu i łoskotu wywołanego przypływem morza. Oprócz jednego światełka z masztu, ciemność otaczała Halbran.
— Bodaj wszyscy tu z akuratnością życia w koszarach, stawić się muszą do nocnego spoczynku równo z zachodem słońca — pomyślałem.

— Zdaje się, że kapitan nie bardzo lubi odwiedzać twoją oberżę, panie Atkinsie — zagadnąłem po chwili oberżystę.

Sfinks lodowy.2