Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
163

Bell i Altamont nabiwszy broń stanęli w pogotowiu, lecz tym razem drążek trafił na opór i nie mógł być wysuniętym.
— Przekleństwo! zawołał Amerykanin.
— Co to jest? spytał Johnson.
— Te przeklęte bestye znoszą tu ogromne bryły lodu i chcą nas zamurować, pogrzebać żywcem w naszym domku.
— To być nie może.
— Widzisz przecie, że drążka już wysunąć nie można! A! doprawdy, to zaczyna być zabawne!
Gorzej jak zabawne, bo niebezpieczne. Położenie się pogorszało; niedźwiedzie znosiły coraz więcej brył lodu.
— To przykra rzecz, rzekł Johnson; kiedy ludzie traktują się w ten sposób, to ujdzie — ale niedźwiedzie!
Upłynęło blizko dwie godziny, a w położeniu więźniów nic się nie zmieniło: Wyjście z domu było niepodobnem; ściany zgrubiałe nie przepuszczały już odgłosu z zewnątrz. Altamont przechadzał się szybkim krokiem, jak człowiek którego gniewało niebezpieczeństwo wyższe nad jego odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i o grożącem mu nieszczęściu, gdyby chciał powracać.