Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jazdu była bardzo wielka i podróżni obliczali ją najmniej na dwanaście mil na godzinę. Otwór urządzony na przodzie pozwalał porucznikowi Prokopowi wysuwać głowę, należycie osłoniętą, nie bardzo narażając się na zimno, i za pomocą bussoli zmierzać w linii prostej ku Formenterze.
Ruch czółna był bardzo łagodny. Nie było tego nieprzyjemnego drżenia, które daje się uczuwać nawet na najlepszych żelaznych kolejach. Ponieważ ważyło mniej na powierzchni Galii, aniżeli na powierzchni ziemi, ślizgało się więc bez kołysania i wstrząśnień i dziesięć razy prędzej aniżeli na właściwym swoim żywiole. Kapitanowi Servadac i porucznikowi Prokopowi wydawało się czasami, że są unoszeni w powietrze, jak gdyby balonem przelatywali nad lodowem polem. Ale nie opuszczali go. Wierzchni pokład lodu kruszył się pod metalicznem okuciem czółna i po za nimi wznosił się kłębem kurz śnieżny.
Łatwo było wtedy przekonać się, że powierzchnia zamarzniętego morza wszędzie jest jednostajna. Ani jedna żywa istota nie naruszała samotności. To wywoływało szczególnie smutne wrażenie. Jednak wytwarzał się z tego i pewien rodzaj poezyi, który oddziaływał w rozmaity sposób na dwóch podróżnych. Porucznik Prokop robił spostrzeżenia jako uczony, kapitan Servadac jako artysta, dostępny wszelkim wzruszeniom. Gdy słońce zachodziło, gdy promienie jego, uderzając ukośnie o czółno, rzucały po lewej stronie cień ogromny od żaglów, gdy nakoniec noc zastąpiła nagle dzień, przybliżyli się jeden do drugiego, pod