Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

począł nalegająco prosić, by zastąpił jego miejsce na Gorącej Ziemi, w końcu musiał przystać. Podróż zresztą pełną była niebezpieczeństw; wędrowcy narażeni być mogli na tysiączne wypadki. Dość było gwałtowniejszego nieco wiatru, by wątły statek nie zdołał oprzeć się; a jeżeli kapitan Servadac nie miał wrócić, to tylko jeden hrabia mógł pozostać naturalnym naczelnikiem kolonii. Zgodził się więc.
Co do zastąpienia własnego miejsca, to kapitan Servadac nie przystawał na to. Człowiek wzywający pomocy był niezawodnie Francuzem, więc do niego, francuskiego oficera, należało podać mu pomoc.
Dnia 10. kwietnia o wschodzie słońca kapitan Servadac i porucznik Prokop umieścili się w czółnie. Pożegnali swych towarzyszów, którzy mocno byli wzruszeni, widząc ich gotowych do puszczenia się na niezmierną białą płaszczyznę, wśród zimna przenoszącego dwadzieścia pięć stopni stustopniowych. Ben - Zufowi ścisnęło się serce. Majtkowie i Hiszpanie wszyscy chcieli uścisnąć rękę kapitana i porucznika. Hrabia przycisnął do piersi odważnego oficera i ucałował wiernego swego Prokopa. Serdeczny pocałunek małej Niny, której wielkie oczy z trudnością powstrzymywały łzy, zakończył tę rozczulającą scenę pożegnania. Potem rozpuszczono żagle — i czółno, jakby unoszone na ogromnych skrzydłach, znikło w kilka chwil po za horyzontem.
Czółno zaopatrzone było we dwa żagle, wielki i boczny, ten drugi dla robienia zboczeń w razie potrzeby. Szybkość nowego rodzaju po-