Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzo było trudno utrzymać się na morzu statkowi mającemu tylko dwieście beczek objemu. Niebezpieczeństwo było nawet bardzo groźne, gdyż wiatr dął z boku.
Porucznik Prokop był nadzwyczaj zaniepokojony. Musiał zwinąć wszystkie żagle, pospuszczać wszystkie maszty; ale wtedy za pomocą siły samej tylko maszyny nie wiele mógł upłynąć wobec burzy. Ogromne wały podnosiły galiotę na sto prawie stóp w powietrze i na tyleż pogrążały w otchłań, otwierającą się pod statkiem. Koło obrotowe, najczęściej w powietrzu wirujące, nie dotykając płynnych pokładów, traciło całą swoją potęgę. Pomimo, że naprężenie pary doprowadzone było do maksimum, Dobryna cofała się przed huraganem.
W jakim porcie mogli znaleść schronienie? Niedostępny brzeg nie przedstawiał żadnego! Czyżby porucznik Prokop znalazł się doprowadzonym do tej ostateczności, by puścić się na wolę wichru? Sam on zapytywał o to siebie. Ale w takim razie coby się stało z rozbitkami, gdyby nawet dostali się na ten brzeg dziki? Na jakie środki mogli liczyć na ziemi rozpaczliwie bezpłodnej? Po wyczerpaniu zapasów, jakby zdołali odnowić je? Czy można było spodziewać się po za tem nie dostępnym murem jakiejkolwiek zaoszczędzonej części dawniejszego lądu.
Dobryna próbowała trzymać się naprzeciw burzy; załoga jej, odważna i przywiązana, manewrowała z największą zimną krwią. Żaden z tych majtków, zaufanych w swym przywódcy