Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czekać, bo właśnie w tej epoce miesiąca przypadał nów i co za tem idzie, księżyc znikł wraz ze słońcem pod horyzontem.
Jakież więc było zdziwienie kapitana Servadac, gdy po półtoragodzinnej przechadzce, ujrzał nad horyzontem silne światło, którego promienie przeciskały się przez zasłonę z chmur.
— Księżyc! — krzyknął. — Ale nie, to nie może być on! Czyżby przypadkiem czysta Diana robiła tak jak inni i wschodziła na zachodzie? Nie! to nie księżyc! Nie wytwarzałby on światła tak silnego, chybaby szczególnie przybliżył się do ziemi.
I w samej rzeczy, światło rzucane przez to ciało niebieskie, było tak silne, iż przedzierało się przez mgłę i prawdziwy pół-dzień rozpostarł się po okolicy.
— Byłożby to słońce ? — spyłał sam siebie oficer; — ależ nie ma stu minut jak zaszło na wschodzie! A jednak jeżeli to nie jest ani słońce, ani księżyc, to cóż to takiego? Jakiś potworny bolid? A do wszystkich dyabłów! czy te szatańskie chmury nie rozstąpią, się dziś?
Potem, zastanawiając się nad samym sobą, dodał:
— Pytam się, czy nie lepiej zrobiłbym, gdybym część czasu, który tak głupio zmarnowałem, użył na uczenie się astronomii! kto wie? może wszystko to, nad czem łamię sobie teraz głowę, jest bardzo prostem!
Tajemnice tego nowego nieba pozostawały nieprzeniknione. Ogromne światło, widocznie rzucone przez jakiś krąg błyszczący olbrzymich