Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozmiarów, zalewało promieniami swymi wyższe szczyty chmur około godziny. Potem — szczegół nie mniej dziwny — krąg, zamiast zakreślać łuk, jak każda gwiazda wierna prawom mechaniki niebieskiej, zamiast przejść na horyzont przeciwny, zdawał się oddalać po linii prostopadłej do poziomu równika, zabierając z sobą ów pół dzień, tak miły dla oka, który zapełniał atmosferę.
Wszystko więc znowu pogrążyło się w ciemności, a i mózg kapitana Servadac nie pozostał wolnym, od powszechnego zaciemnienia. Kapitan najzupełniej nic w tem nie pojmował. Najelementarniejsze prawidła mechaniki były naruszone, sfera niebieska podobną była do zegara, którego główna sprężyna nagle oszalała, planety odstępowały od wszystkich praw ciążenia i nie było żadnego powodu do przypuszczania, by słońce miało znowu ukazać się na horyzoncie.
We trzy godziny potem jednak, gwiazda dzienna, bez poprzedniego świtania, ukazała się na zachodzie, światło poranne ubieliło chmury, dzień nastąpił po nocy i kapitan Servadac, spojrzawszy na zegarek, zauważył, że noc ta trwała równo sześć godzin.
Sześć godzin nie wystarczało dla Ben-Zuf, wypadało więc rozbudzić spiocha.
Hektor Servadac potrącił go bez ceremonii, wołając:
— No! wstawaj i w drogę!
— Ależ, panie kapitanie, — odrzekł Ben-Zuf, przecierając sobie oczy — zdaje mi się, że to za mało... zaledwie zacząłem usypiać!