Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ten może miec wyniki nieobliczone! Moi przyjaciele, koledzy! co się z wami stało?
Ben-Zuf nigdy jeszcze nie widział kapitana tak głęboko wzruszonym. Ułożył więc twarz swoją według jego twarzy, chociaż mniej jeszcze aniżeli on pojmował co zaszło. Przyjąłby nawet wszystko filozoficznie, gdyby podzielanie uczuć kapitana nie było jego militarnym obowiązkiem.
Nowe wybrzeże, zarysowane dawniejszym prawym brzegiem Chelifu, ciągnęło się ku północy i południowi, po linii nieco zaokrąglonej. Zdawało się, że kataklizm, którego widownią była ta część Afryki, bynajmniej go nie dotknął. Pozostawał on takim, jak zdjęty był na mapę topograficzną, z bukietami wielkich drzew, kapryśnemi zagłębieniami i zielonym kobiercem łąk. Tylko że zamiast brzegu rzeki, tworzył teraz wybrzeże nieznanego morza.
Ale kapitan Servadac, który teraz bardzo spoważniał, zaledwie miał czas obserwować zmiany, jakie zaszły w powierzchowności tej okolicy. Promienista gwiazda doszedłszy do zachodniego horyzontu, nagle, jak kula, wpadła w morze. Pod zwrotnikiem w dniu 21. września lub 21. marca, to jest w czasie gdy słońce przecina ekliptykę, przejście od dnia do nocy nie spełniłoby się tak szybko. Tego wieczora nie było zmierzchu, a prawdopodobnie jutro nie będzie świtania. Ziemię, morze, niebo, wszystko nagle ogarnęły ciemności.