Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W takich warunkach Ben - Zuf mógłby jednym podskokiem przelecieć Montmartre. Zaledwie dotykali ziemi, która zdawała się być nie więcej jak trampolinem niezmiernej elastyczności.
Nakoniec ukazały się brzegi Chelifu i w kilku podskokach kapitan i jego ordynans znaleźli się przy nich.
Ale tam zmuszeni byli zatrzymać się. Mostu nie było.
— Nie ma mostu! — zawołał kapitan Servadac. — Więc musiała tu być powódź!
— Ba! — odrzekł Ben-Zuf.
A jednak było czemu dziwić się.
W samej rzeczy, Chelif znikł. Lewego brzegu nie było ani śladu. Prawy, który dniem przedtem zarysowywał się na urodzajnej dolinie, stał się wybrzeżem. Na zachodzie fale huczące, a nie szemrzące, niebieskie a nie żółte, jak okiem zajrzeć zaległy przestworze. Jak gdyby morze zastąpiło rzekę. Tu teraz kończyła się okolica, wczoraj jeszcze stanowiąca terytoryum Mostaganemu.
Hektor Servadac chciał się przekonać należycie. Przybliżył się do brzegu ukrytego w gęstwinie oleandrów, zaczerpnął wodę ręką i poniósł do ust.
— Słona! — powiedział. — W kilka godzin morze pochłonęło część Afryki!
— A więc, panie kapitanie, będzie to zapewne trwać dłużej aniżeli prosta powódź.
— Świat się przemienił — odrzekł oficer sztabu głównego, zwieszając głowę; — kataklizm