Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wypoczęły wygodnie. Tak więc w rodzinach i podczas wielkich wędrówek, przewodnictwo należy do samic.
Trudno było odgadnąć co jest powodem tego pochodu całej gromady: czy zmuszone były opuścić opróżnione już pastwiska; czy uciekały przed bardzo szkodliwemi ukłuciami pewnych much; czy może powodowała niemi ciekawość obudzona widokiem naszego sztucznego słonia? Okolica była dość odkryta, i zgodnie ze swoim zwyczajem gdy nie znajdują się w lesistych przestrzeniach, słonie podróżowały w dzień. Czy, równie jak my, zatrzymają się na noc, wiedzieć jeszcze nie mogliśmy.
Kapitanie, zapytałem, patrz jak nieustannie zwiększa się nasza awangarda, czy dotąd nie przypuszczasz aby żywiły złe względem nas zamiary?
— Bah! odrzekł, z jakiegoż powodu gruboskórce te miałyby chcieć nam szkodzić — przecież to nie tygrysy!... Nieprawdaż Fox’ie?
— Eh! nawet i nie pantery! odpowiedział.
Jednakże Kalagani jakoś niezadawalniająco kręcił głową, co dowodziło że nie podziela przekonań obu myśliwych.
— Jesteś nieco zaniepokojony, zdaje mi się? rzekł Banks patrząc na niego.
— Czy nie możnaby przyspieszyć biegu? odrzekł tylko.
— Trudno to będzie, ale sprobuję, odpowiedział Banks.
I opuszczając werandę, przeszedł do wieży w której znajdował się maszynista Stor. Niezwłocznie rozległ się świst i pociąg zaczął biedz prędzej. Nie był to jednak pospiech zbyt znaczny, co wreszcie nie na wieleby się zdało, gdyż i gromada słoni w równym stosunku przy-