Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spieszała kroku, a więc nie zwiększyła się odległość dzieląca ją od Steam-House.
Tak przeszło kilka godzin bez żadnej wyraźnej zmiany. Po obiedzie wróciliśmy na werandę. Obecnie, po za pociągiem, droga ciągnęła się prosto, bez załamań i zawrotów, można więc było dość daleko sięgnąć okiem.
Dostrzegliśmy z przerażeniem że liczba słoni przez ostatnią godzinę znacznie się znów powiększyła, i dochodziła co najmniej stu. Szły rzędem, po dwóch lub trzech, w miarę szerokości drogi, szły milcząc, mierzonym krokiem, z trąbami lub kłami podniesionemi w górę. Dotąd szły spokojnie; jeźliby jednak uniesione niewytłómaczonym gniewem, chciały rzucić się na Steam-House, jakież to straszne groziłoby nam niebezpieczeństwo!
Noc zapadała powoli, noc pozbawiona blasku gwiazd i światła księżycowego. Mgła jakaś unosiła się w wyższych strefach podniebnych. Po nocy niepodobna było jechać dalej, należało się zatrzymać, Banks postanowił w pierwszej szerszej miejscowości, aby Steam-House nie zawadzał pochodowi słoni, dozwalając im w dalszą udać się drogę. Ale czy zechcą iść dalej lub może obok nas rozłożą się obozowiskiem?.. Oto ważne pytanie.
Z zapadaniem nocy jakiś niepokój, którego nie dostrzegaliśmy we dnie, zaczął widocznie objawiać się między słoniami; z ogromnych ich płuc wydobywało się jakieś głuche ale silne ryczenie, połączone z dziwnym jakimś odgłosem.
— Co to za dziwny hałas? spytał pułkownik Munro, zwracając się do Indusa.
— Jest to odgłos jaki wydają słonie, znajdując się wobec nieprzyjaciela, odrzekł Kalagani.
— Więc nas chyba uważają za nieprzyjaciół? rzekł Banks.