Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziesz udowadniać, że to jemioła. Wstawaj! Jesteśmy parę kroków od dworu.
Dosiedliśmy koni ze względu na domowe pieseczki i aby o gościnę ładniej z siodła prosić. Kujon się z nami porównał, trzaśnięty z bólu przez pół. Pieseczków nie napotkaliśmy, tylko pasieka się nam po drodze przydarzyła, kupy chróstu, wielkie kurhany kartoflisk. Aż oto widzimy nagle dwa złote prostokąty z czarnej ściany w ciemność idące.
— Dwór, — sapnąłem uszczęśliwiony.
Podjechaliśmy ostrożnie, żeby, czoło przyłożywszy do pachnącej mrozem grzywy końskiej, zaglądnąć w nadarzone okna.
Widać bieloną izbę, która kołuje w potrząsach lampy naftowej. Za stołem siedzi dwoje starych ludzi. Czarna odzież futerkiem lamowana, podobnymi ich czyniła do ptaków.
Milczą.
Teraz on wysunął ku towarzyszce bronzowe czoło, z pod którego nos krogulczy występuje jak dziób.
Milczą.
Teraz ona powiewa nad stołem dłońmi, chustką, ramionami, — lecz ruch się zmięszał i zaplątał.
Gospodarz podnosi się nieskładnie.
Tak wygląda drzewo złamane, gdy je ktoś sztorcem stawia. Jedne konary i gałęzie dźwigają się jeszcze, drugie ku ziemi zwisły i nic ich już nie podniesie.
Trudno usłyszeć przez szyby wśród wichru, co mówił, ostre jednak musiało być słowo, wargi mu bowiem w ostry trójkąt rozpękały, a skronie przewiązała pętla żył.