Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sumują sobie w cieple, — zaskuczał Kujon, — a ja tu zdycham.
Nagle starzec sztychem czarnego ramienia uderzył przed się. Oburącz siły jakieś brakujące, jakoby czerpał z bladego powietrza izby i zamknąwszy w dłoniach kościstych, ciskał na siwą głowę towarzyszki.
Zapukaliśmy równocześnie do okien.
— Kto?!
— To my.
— Jacy my?!
— Polscy żołnierze.
Poniosło starych ku oknu, żeśmy ich twarze bronzowe mieli tuż za szybami, a głos zda się, w promieniu oddechów. Ukazywali nam drogę dokoła domu.
— Siedźże teraz prosto Kujonie, — zalecał Leń, — żebyś reprezentował!
Kopyta biją mocno o grudę i szkarp, zdążając ku chętnym progom!
U podjazdu czekał gospodarz, wiatr mu rozwiewał poły, a śnieg przymnażał siwizny. Przekreśliła nas cieniem żelaznego okucia, stara, wysoko uniesiona latarnia podczas gdyśmy zsiadali. Uzdy odebrał stróż nocny, potwór w czarnych kożuchach, który się był nareszcie wyłonił z bocznych wrót i już mięszał utyski powitalne z owsianym zapachem koni.
Poznajomiliśmy się z nazwiska nie na podjeździe, ani broń Boże we drzwiach, lecz w obszernym przedpokoju, gdzie nas odrazu ciepło objęło i skora, czuła uprzejmość.
— Jestem Płoński, a to moja żona Płońska.
Był wielkiego wzrostu, zwarty, twardy, ona drobna,