Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pniach, głodni, zmarznięci, niespodzianie na tę siwą skroń lasu zabłąkani.
Leń orzekł, że służalcze uleganie bólowi znamionuje o niskiem pochodzeniu. — Tylko ludzie z gminu poddają się tak łatwo...
— Dlatego, żem ci jeszcze w łeb nie dał, jestem z gminu, — stęknął Kujon, wybałuszonemi oczyma wodząc po śniegu.
Latarka zgasła. Objęła nas szumiąca ciemność lasu.
Ruszyliśmy znów naprzód, Kujon wlókł się z tyłu, oddech nieznanego ostępu napełniając żałosnem skuczeniem. Na skraju zarośli dopadły nas pierwsze wątłe blaski, które, wydostawszy się z pomiędzy rozpędzonych chmur, potarły cieniem zmarzniętą grudę i wszędzie pod rzadkiemi drzewami legły mroczną ostoją.
— Dalej, prosto, na kierunek, — zachęcał Leń.
Znów ciemność zaległa szczelniejsza, tak gruba, żeśmy całkiem prawie widzieć przestali. Pewnem jednak już było, że na jakiejś drodze jesteśmy i w pobliżu ludzkiego obejścia. Ziemia się układała pod nogami celowo i rozsądnie, jeżeliś zbaczał, to cię zawracały z powrotem chrupkie szpalery krzewów, w myśl ładu logicznego rozsadzonych. Nawet sam oddech wezbranej nocy miarkował się między porządkiem roślin i zagonów, rozszczepiony na głosy łagodniejsze i miększe.
Ale tu nam znowu Kujon „zległ“.
— Tylko dlatego leży, — wściekał się Leń, — żeśmy na płot natrafili. Całe życie marzył, żeby zdychać pod płotem. Zielsko ci tu we łbie wyrośnie, a potem bę-