Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żeby przynajmniej księżyc!
Konie szły głuszą leśną, pełną szorstkich oddechów krzewiny, rozścielonej bezpiecznie pod westchnieniem ogromnych sosen. W kopyta nabijało się śniegu. Stukały delikatnie, budząc pod ściółką żywe tętno.
Leń szedł pierwszy.
— Skoro taki mądry i tak wybornie prowadzi! Ale, żebyś chociaż mógł powiedzieć, gdzie jesteśmy! — jęczał Kujon.
Brnęliśmy przez ciemność tak gęstą, że trudno było omijać pnie drzew, czy też krzakom miejsca ustępować. Ciągle brały nas w swe zimne, kruche objęcia. To znów pod nogami otwierała się puszysta przepaść. Szliśmy naprzełaj, konie potykały się ustawicznie na przerośniętej ziemi.
Nagle Kujon z głośnym jękiem oznajmił, że dalej nie ruszy ani kroku. Dostaje ataku...
— Epilepsji?
— Nie epilepsji. Bólów żołądka, — tak strasznych... Ja ci mam wrzody w żołądku od tego bataljonowego żarcia. Takie nadżerki...
Leżał pod krzakiem z ręką uczepioną do uzdy konia, który oszronionemi chrapami zdmuchiwał śnieg.
Leń zaświecił elektryczną latarkę i powiedział:
— Można znieść, że ktoś jest głupi, ale jeżeli jest jeszcze chory do tego?! — Wstawaj!
Nie mogę. Tam w krzyżu mam całą gwiazdę bólu. Zawsze mnie tak łapie po konnej jeździe i żołądek miętosi.
Czekaliśmy, drepcząc po rozrośniętych szerokich