Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy okiem nie dojrzanej, lecz w sercu zawsze przytomnej.
— Co z tego masz? — pyta Leń, — co z tego masz?
— Co z tego mam? — Kujon uniósł się na siodle, — Mam z tego, że wiem, dokąd ta droga prowadzi. Mam z tego, — że drzewa po bokach rosną. Mam z tego...
W istocie nic nie mieliśmy, lecz naszej czułości potrzebna była wymowa tego czasu i miejsca, objawiona wichrem po polach, troską chałup przyziemnych pod lasem i postacią biednych ludzi na drodze.
Rosła w nas mściwa powaga na widok ich włóczęgi.
Spotykaliśmy kobiety, obarczone naręczami gałęzi, sunące po śniegu niby ćmy, o łomkich skrzydłach, utkanych z chrustu i mroku. Widzieliśmy dzieci w ubrankach z szarzyzny najpośledniejszego ostatka uczynionych, goniące za szczyptą węgla, którą sączył twardy niemiecki wóz. Mijaliśmy starców, których oczy zmarznięte świeciły wśród skudlonego zarostu, jak blade piętna pustki.
— Co z tego masz? — pytał Leń.
Staliśmy na skręcie z podniesionemi kołnierzami, omotani długim wichrem przegonu. Wiatr nam odginał futra, tkając zimno w plecy, a w uszy zwoje monotonnego jęku pól.
— Co z tego mam? — krzyknął znów Kujon, — a kto ma co z czegoś wogóle?
Ruszyliśmy naprzód stępa.
— Nikt nic nie wie wogóle, — powiedziałem, —