Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łąkom w słońcu kłusował pan pułkownik, adjutanci błyszczący po bokach, pod lipą stały jeszcze dwa osiodłane konie.
Z moim spóźniał się ordynans.
— Proszą cię, — Leń wciągnął mnie we framugę, — sam rozumiesz...
— Że, co?
— No, chyba sam rozumiesz?! — W zwężonych powiekach światło mu schło, na policzkach płonęły wypieki. — Twego wałacha i tak jeszcze niema.
— Więc co?
— Więc i tak możesz jeszcze zostać.
— Za nic w świecie! Sam nie zostanę z nim ani pół sekundy!
— I tak niema jeszcze twego konia, — nastawał Leń.
— Jeżeli odjedziecie, nie wrócę do jadalni!
Czekałem we framudze. Jakże teraz odjadą. Samego go zostawią?
Z pułkownika i adjutantów został tylko mały kłębek kurzu pod lasem, od rzeki dolatywał aż tu dźwięczny głos spławianych pni.
Pod lipę przyczłapał głupi Kubik, pogadał z ordynansami. Splunąwszy, wzięli konie za uzdy i powiedli je koło starych przybudówek, do szosy.
A tu na zakręcie, z za węgła wyskoczył Kujon z Leniem — i pognali.
Spojrzałem ku jadalni. Wacek siedział za stołem sam. Słońce mu padało na twarz. Żywą ręką do martwej zsypywał kulki chleba, wybierał, znów zsypywał. Na tłustem, spoconem czole drżały mu brwi wysoko, prawie pod samym rozdziałkiem.