Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nakoniec wstał, noga dźwięcznie cmoknęła. Usiadł kilka krzeseł dalej, w cieniu. Mijały długie chwile, budynek grążył się w ciszy. Rysy inwalidy rozchylał ciągle jeszcze uśmiech powitania. Blady i nikły. Ledwie brwi rozszerzył i kąty ust podźwignął — już znikał. Stopniowo cała twarz zamarła w tępej martwocie.
Z środkowych drzwi wylazł Kubik, boso, bez bluzy, w podwiniętych portkach, z zakasanemi rękawami. Przytaszczył z sobą kosze i zabrał się do sprzątania.
— Kubik!
Stanął na baczność.
Wacek kazał mu usiąść przy sobie. Kubik nie śmiał. Wacek go ujął pod brodę. Kubik usiadł i prychnął kobylim śmiechem na cały stół. Poczęstowali się paliwem i zaczęli „pogwarkę“.
Wacek raz jeszcze opowiadał całą Odysseję, przykrawając ją do smaku słuchacza.
Teraz już, w prostej wersji, jedni nadmiernie znęcali się nad rannym, drudzy litość okazywali niewyczerpaną. Olbrzymie przestrzenie wędrówki jeszcze się bardziej rozciągnęły, okręt stał się łupiną, morza straciły dno, góry nieba samego tykały.
Kubik słuchał, prychał, przytakiwał, ale nakoniec wstał i zameldował służbowo, — względem sprzątania stołu.
— No to sobie zbieraj, bracie, żebyś wiedział, że ci nawet pomogę.
Nie słyszałem, co dalej mówili, przygłupi bowiem sługa czynił piekielny hałas. Wlókł się z miejsca na miejsce, strzelał ścierkami dokoła, za nim Wacek dygał z talerzem, czy też poszczególnym kieliszkiem.