Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w uszach przelewało, pod lipą, na murawie tupot koni grzmiał młodą, świeżą ziemią.
Coraz skrzypnęły gwiżdżące drzwi wejściowe, ten i ów, ręce ukradkiem rozłożywszy, strzepnął palcami i nieznacznie odchodził.
Siedzieliśmy już tylko we czterech, Kujon, Leń, ja — i on.
Nasz — kochany!
Wiedział odrazu, jeszcze w niewoli wiedział, że mu z nami będzie najlepiej. Ciemnem spojrzeniem omiótł krzesła nieobecnych kolegów.
— Kocham wszystkich tak samo, ale z wami, „koniami“ mojej dawnej kompanji! Toś ty ją po mnie objął, Leń?! Z waszemi dobremi sercami! Bo rzecz wydaje się trudna, a jest tak prosta. — Z lewej kieszeni z pod odznak i orderów wydobył naukowe książeczki, niemieckie i francuskie, na glansowanym papierze. — Tu zaraz zobaczycie!
Tuśmy zobaczyli z fotografij rozmaitych protez, znaczonych linją, łukiem i wieloma literkami a, b, gamma, delta, — tuśmy się dowiedzieli, że do „takiej“ ręki drugą się jeszcze przystawia i — piszesz sobie doskonale! Jeżeli zaś chodzi o nogę, — szczudełko podtykasz — i możesz sobie nawet konno jeździć całkiem swobodnie.
Gdy oto hałas się rozpętał pod lipą, klepanie, aksamitny skok konia przez murawę i głos pułkownika pełen karcącej szlachetności: — Znów popręgów dobrze nie dociągnąłeś, durniu!
Leń cicho wywołał mnie na balkon.
Pszczoły latały bystro w dzikiem winie, szosą, ku